czwartek, 16 lipca 2009

Cdn

Zmysłami opuszków palca badam fakturę kartek. Lubię spotykać się palcami z najrozmaitszymi powierzchniami trafiającymi pod ich badanie. Czasem trafiam na nieprzyjemnie szorstki i nadzwyczaj wysuszony papier. Po kilkunastorazowym potarciu skóra traci w nim swoją mikroskopijną warstwę tłuszczu, jak zatraca się woda wsiąkająca w suchą na pieprz gąbkę. Czasem dotykam przyjemnie nabłyszczonego papieru. Jak drobny fetysz odkładam na specjalne okazje wyjątkowe kartki, by od dłuższego już czasu ich nie zapisywać. Każdą taką wyjątkową chowam głęboko – by nazbyt często je gubić, lub po prostu zapominać o nich. Podświadomie chcę zachować przed zużyciem na marne takiej pustej kartki. Niektóre wyrwane ze starych książek, same w swej istocie zostały zapisane przebarwieniami, które stworzyły z niej mini-sztukę. To powoduje, że splugawieniem kartki byłoby zapisanie na niej czegokolwiek, co byłoby nieistotne. Kartka narzuca w takiej postaci podświadomy obowiązek uszanowania urojonego prawa i odłożenia jej do czasu, gdy pomyślę coś wartościowego… Muszę pozbierać je wszystkie któregoś dnia do brązowej teczki.
Pamiętnik chwilowych u(m)roków, które paranoicznie zamykają Jego ściany własnej samotności. Motając się w codzienności, tak naprawdę nie ma czasu jej poczuć. Zajęcie myśli fikcyjnymi tematami zastępczymi, zaciera przewody neuronów odpowiedzialnych za połączenia komórek zmysłu artystycznego. Spaczony gust twórczy oraz brak podstawowych zasad subiektywności przekazu. Odurzony schematyzmem każdego dnia tygodnia, wypiera czas oszczędzony na przemyślenia i chęć ogarnięcia Swojej tożsamości. Powoli umiera socjalny pierwiastek współżycia społecznego. Proces oswajania rzeczywistości zanikał systematycznie, z każdym krokiem do przodu. Złośliwie ignorowane ostrzeżenia, przepaliły komórki. Próbuje budzić się bez bólu głowy, na noc łyka lek przeciwbólowy, by uśmierzyć demony senne. Klatka niszczy zmysł wolności.
Wchodzę do metra, każdodzienne przejazdy pomiędzy trzema lub czterema stacjami, stają się podróżą obserwacji. Pogubiony w ciasnych przestrzeniach wagonu, zdecydowanie wolę przebywać na ich krańcach. Siedząc w kącie patrzę przez szybę na wagon obok. Gdy jest pusty daje się ogarnąć wzrokiem w długości do końca. Wtedy czuję, jakbym podglądał kogoś zupełnie poza moim wymiarem rzeczywistości. Działa to na zasadzie dziurki od klucza i bezpodstawnemu przekonaniu, że osoby z drugiego wagonu przez obecność w innej i zamkniętej przestrzeni mnie nie zobaczą. Szyba staje się barierą ochronną nie do pokonania. Pędząc w ciemnym tunelu, jedziemy w odrębnych rzeczywistościach bez wzajemnego wpływu na siebie. Tylko wtedy widać, jak możesz wyglądać z boku – jak wyglądam w tworzonej przestrzeni. Wagon podnosi się i opada na niektórych odcinkach.
Paranoicznie w tłumie stojąc, próbuję złapać się czegoś. Próbuję się przedostać w miarę przestrzenne miejsce. Nie chcąc czuć nad sobą oczu obcego, boję się, że będę patrzył na obcego, czując perfumy tej obok niego.

Zawsze był krytycznie z boku. Zaledwie bywał znany, przezroczysty, a zarazem niewidzialny. W podłości samotności zamglone powierzchnie myśli. Łapie dni i noce, bezpowrotnych idei i czasowników wypowiadanych w buntowniczym gniewie. Coraz częściej w Jego życiu pojawiają się znaki zapytania i pytania bez jednoznacznych odpowiedzi. Podatny na ucieczkę, coraz częściej zastanawia się czemu Jego przekonania wyblakły, w toku pędzącego czasu, choć odczuwanego, jak wlokący się nieustannie sekundnik czasozabijacza. Widzi świat inaczej. Z perspektywy historii skazany od zawsze na klęskę. Boi się świata, systemu, nici paranoi, jaką każdy z nas szuje swe dni. Często patrzy na swoje dłonie, które wstydzą się otwierać na deszcz. Otumaniony nie pamięta podświadomych chęci, teraz są one jedynie dziwnie lepkie, zmęczone z wystającymi żyłami. Zmęczone. Nie umiałby dziś prawdopodobnie przyznać się do swoich ideałów. Nie ma naiwnej odwagi w swoich płucach. Przepalone tytoniem, zabite, dyszące przy czterdziestym siódmym stopniu schodów. Kilkukrotnie próbował się socjalizować, przez dramatyczny wrzask poczucia wspólnej sprawy.
Płaczące mary nocnego bezsennego anachronicznie ułożonego ciała. Jakiś demon budzi się w świetle okrojonego księżyca. W przestrzeni zwiędłych kwiatów popielniczka spada z parapetu. Sprężyny zaczynają wbijać się w materac skóry. Odległe słońca swymi ułamkami destrukcji dającymi plask, wytapiają kryształy linii fantazyjnych na niebie, jak krawędzie figur geometrycznych. Próbuję po drugiej w nocy wcisnąć przedramię w czoło. Pozycja cierpliwego, ale zwykle skutecznego usypiania. Dwie łąki Brahmy w świadomości skażone. Klepki podłogi pokrywają się kurzem w czasie snu.
Wkładam w usta stęchnięty oddech, smakujący tytoniem. Gołębie codziennie rano stukają skrzydłami w szyby. Coś jest z deszczem, atmosferą, która dusznie mnie halucynuje. Zawieszenie w czasie płaczu deszczu. Oczyszczone powietrze wpada do pokoju. Nocą szum wody na chodnikach. Para uprawiająca seks po trzeciej nad ranem i szuranie łóżka. Wieczorna kąpiel za ścianą. Papieros stojąc w oknie ze wzrokiem utkwionym w oknach. W którymś z naprzeciwka, czasem ktoś porusza firankami. Rankiem tamte okna oświetla słońce.
Zrywam się ze sprężyn, patrząc na chodnik przez dziurki firanki. Ostatnio zaskakiwany pogodą, podchodzę, by zobaczyć temperaturę. Stopy po klepce schodzą do łazienki. Woda dudni kroplami po białej blasze. Składam dwie połówki bułki, zawijam w woreczek foliowy, który często wykorzystuję kilka razy. Konieczna część nieświadomych zachowań…
Skamieniały pęd każdego dnia. Z meta-patrzącym krokiem staję mocno na chodniku. Pęd odmienny przez wszystkie nogi- osoby gramatyczne. But w kałuży zgarnia i wchłania do środka materiału wodę, która towarzyszy mi przez cały dzień. Paradoksalnie uwierająca wilgoć naskórka, wbijając szpilkę zimna w ciało, projektuje pobudzenie najdawniejszych emocji. Otworzyła się furtka do wspomnień przeszłości. W deszczu poczułem smak pistacji i słońce zimowego dnia w parku. Pistacje zawsze będą mi się kojarzyły z takimi dniami. Z jesiennymi krukami, ze złotem na ścieżkach. Uderzenie powietrza atomowego splotu myśli. Rzecz anonimowych i nieznanych cytatów codzienności, która minęła nie niosąc już tylu uczuć, jak czasem mi się wydaje. Na pewno pojawiają się ciągi skojarzeń, które raz się utarły.
Klasyczna awangarda, która mnoży swoje teksty w płaszczyznach inter-tematowych gigabajtów znaków. Substancja bez prawdy intertekstualności do odkrycia, bez. Powinienem otwierać sens skojarzeń bez wyraźnego zamysłu? Rozum ponad materią; sens ponad formę- w zaburzeniu wartości przeciwstawionych skupia się konflikt myśli.
Kiedy był mały bawił się zimą śniegiem. Lepił zaledwie bałwany, ponieważ nie chciało Mu się tworzyć kul na bunkier lub iglo. Często zbijając śnieg w wiaderku układał babki z białego tworzywa, przy płocie, by do zbudowania było mniej ścian.
Kiedy miał pięć lat kupił swoje pierwsze petardy. W kiosku pani podała Mu trzy rakietki, za niecałe dwa złote. Bardzo szybko zafascynował się niebezpieczeństwem. Drugi raz petardy udało Mu się kupić w sklepie na wsi- siedem drasek. Nie wiedział, jak ich używać, bo znał tylko petardy z lontem. Kiedy utoczył kulę ze śniegu, wcisnął w nią petardę. Nie znając obsługi tego typu petardy i ze zdziwieniem, że nie ma lontu, zapalił zapałkę i odpalił miejsce skupienia siarki na petardzie, po czym szybko się odsunął. Zaskoczony, że nic się nie dzieje odetkał uszy i podszedł, by zmienić ładunek w kuli myśląc, że jest po prostu wybrakowany. Gdy się zbliżył i podsunął twarz, petarda wybuchła. Stał ze skrzywioną twarzą, a podświadomie zatykał dłońmi uczy…
Co jakiś czas słyszy dziwny pisk, ten sam, który ogłuszył Go tamtego dnia. Niewyrażalny kształt, ponieważ balansuje on w swej częstotliwości na linii przytrzymującej ciszę. Niemy niejako. Z oddali, ale jednocześnie idealnie docierający, przebijający membranę receptorów. Cisza przechodząc przez sito pisku nie jest czysta.
Cisza czasem przybiera niewyobrażalnie pustelniczą formę. Bezkres głuchej ciszy. Przeraźliwie milczącej, gdzie oddech zdaje się być zbyt głośny. Myśli nawet przybierają zbyt hałaśliwe barwy. Źrenice się rozszerzają, próbując wyostrzyć przez to zmysł słuchu. Zbyt spokojna cisza, zaczyna być niebezpieczna, niepoznana, niezgłębiona. Niesfornie milcząca przestrzeń staje się zagrożeniem, w którym z umysłu wyłaniają się najskrytsze myśli. Czasem pozwala się ze sobą zespolić. W jednej chwili zapominasz, że myślisz, że istniejesz… wegetacja w przestrzeni umysłu. Dym wydychany z płuc zwalnia bieg i zawiesza się w przestrzeni pokoju. Jestem ciszą. Zbyt niebezpieczny dla samego siebie. Wdech nikotyny z równoczesnym powolnym zamknięciem powiek. Wstrzymanie oddechu. Otwarcie ust i powolny wydech… Pomimo tych czynności dość automatycznych pozbawiony myśli. Poplamione brązową farbą ręce leżą bezładnie na materacu. Cisza. Nie ruszam nawet palcem by nie zmącić lustrzanej tafli materii. Wzbudzenie niezrównoważonych fal staje się groźbą katastrofy sekundy, wywołującej lawinę, efekt motyla…
Krzyczę wewnątrz siebie. Niewyobrażalnie głośno. Miarą i jednocześnie ograniczeniem poziomu natężenia decybeli jest rozciągłość sfery wyobrażeń. W umyśle poruszam głową, przekręcam się, przeciągam, naginam i wyginam. Czochram włosy w narastającym szale. Poszukuję niewiadomo czego, myślę o czymś czego nie ma, co poszukuję. Nie myślę. Nie wiem, czy myślę. Kilkuwymiarowość tożsamości skłania ku szaleństwu. Otwieram oczy. Leżę z bezwładnymi rękami. Przesuwam wzrokiem ze ściany na sufit próbując doszukać się jakiegoś owada, brudnego miejsca, czegokolwiek co przyciągnęłoby uwagę, zajęło myśli, odciągnęło wirującą pokusę szaleństwa.
Nie budzę się kręcąc głową… Otwieram oczy i patrzę, chcąc się upewnić, czy ciągle jestem w pokoju, w którym kilka godzin wcześniej usypiałem. Paradoksalnie upewniam się czy barwy ścian nocą nie wyblakły. Krótka wędrówka palcami po włosach, żeby sprawdzić, czy we śnie nie było we mnie zbyt wiele z szaleńca. Skupiam się nad pierwszymi myślami, jak gdyby miały być wróżbą na cały dzień. Zwykła analiza pogody. Zwracam uwagę na ilość i gęstość chmur. Powinienem mieć pozasłaniane okna.

Brak komentarzy: