czwartek, 16 lipca 2009

Cdn

Zmysłami opuszków palca badam fakturę kartek. Lubię spotykać się palcami z najrozmaitszymi powierzchniami trafiającymi pod ich badanie. Czasem trafiam na nieprzyjemnie szorstki i nadzwyczaj wysuszony papier. Po kilkunastorazowym potarciu skóra traci w nim swoją mikroskopijną warstwę tłuszczu, jak zatraca się woda wsiąkająca w suchą na pieprz gąbkę. Czasem dotykam przyjemnie nabłyszczonego papieru. Jak drobny fetysz odkładam na specjalne okazje wyjątkowe kartki, by od dłuższego już czasu ich nie zapisywać. Każdą taką wyjątkową chowam głęboko – by nazbyt często je gubić, lub po prostu zapominać o nich. Podświadomie chcę zachować przed zużyciem na marne takiej pustej kartki. Niektóre wyrwane ze starych książek, same w swej istocie zostały zapisane przebarwieniami, które stworzyły z niej mini-sztukę. To powoduje, że splugawieniem kartki byłoby zapisanie na niej czegokolwiek, co byłoby nieistotne. Kartka narzuca w takiej postaci podświadomy obowiązek uszanowania urojonego prawa i odłożenia jej do czasu, gdy pomyślę coś wartościowego… Muszę pozbierać je wszystkie któregoś dnia do brązowej teczki.
Pamiętnik chwilowych u(m)roków, które paranoicznie zamykają Jego ściany własnej samotności. Motając się w codzienności, tak naprawdę nie ma czasu jej poczuć. Zajęcie myśli fikcyjnymi tematami zastępczymi, zaciera przewody neuronów odpowiedzialnych za połączenia komórek zmysłu artystycznego. Spaczony gust twórczy oraz brak podstawowych zasad subiektywności przekazu. Odurzony schematyzmem każdego dnia tygodnia, wypiera czas oszczędzony na przemyślenia i chęć ogarnięcia Swojej tożsamości. Powoli umiera socjalny pierwiastek współżycia społecznego. Proces oswajania rzeczywistości zanikał systematycznie, z każdym krokiem do przodu. Złośliwie ignorowane ostrzeżenia, przepaliły komórki. Próbuje budzić się bez bólu głowy, na noc łyka lek przeciwbólowy, by uśmierzyć demony senne. Klatka niszczy zmysł wolności.
Wchodzę do metra, każdodzienne przejazdy pomiędzy trzema lub czterema stacjami, stają się podróżą obserwacji. Pogubiony w ciasnych przestrzeniach wagonu, zdecydowanie wolę przebywać na ich krańcach. Siedząc w kącie patrzę przez szybę na wagon obok. Gdy jest pusty daje się ogarnąć wzrokiem w długości do końca. Wtedy czuję, jakbym podglądał kogoś zupełnie poza moim wymiarem rzeczywistości. Działa to na zasadzie dziurki od klucza i bezpodstawnemu przekonaniu, że osoby z drugiego wagonu przez obecność w innej i zamkniętej przestrzeni mnie nie zobaczą. Szyba staje się barierą ochronną nie do pokonania. Pędząc w ciemnym tunelu, jedziemy w odrębnych rzeczywistościach bez wzajemnego wpływu na siebie. Tylko wtedy widać, jak możesz wyglądać z boku – jak wyglądam w tworzonej przestrzeni. Wagon podnosi się i opada na niektórych odcinkach.
Paranoicznie w tłumie stojąc, próbuję złapać się czegoś. Próbuję się przedostać w miarę przestrzenne miejsce. Nie chcąc czuć nad sobą oczu obcego, boję się, że będę patrzył na obcego, czując perfumy tej obok niego.

Zawsze był krytycznie z boku. Zaledwie bywał znany, przezroczysty, a zarazem niewidzialny. W podłości samotności zamglone powierzchnie myśli. Łapie dni i noce, bezpowrotnych idei i czasowników wypowiadanych w buntowniczym gniewie. Coraz częściej w Jego życiu pojawiają się znaki zapytania i pytania bez jednoznacznych odpowiedzi. Podatny na ucieczkę, coraz częściej zastanawia się czemu Jego przekonania wyblakły, w toku pędzącego czasu, choć odczuwanego, jak wlokący się nieustannie sekundnik czasozabijacza. Widzi świat inaczej. Z perspektywy historii skazany od zawsze na klęskę. Boi się świata, systemu, nici paranoi, jaką każdy z nas szuje swe dni. Często patrzy na swoje dłonie, które wstydzą się otwierać na deszcz. Otumaniony nie pamięta podświadomych chęci, teraz są one jedynie dziwnie lepkie, zmęczone z wystającymi żyłami. Zmęczone. Nie umiałby dziś prawdopodobnie przyznać się do swoich ideałów. Nie ma naiwnej odwagi w swoich płucach. Przepalone tytoniem, zabite, dyszące przy czterdziestym siódmym stopniu schodów. Kilkukrotnie próbował się socjalizować, przez dramatyczny wrzask poczucia wspólnej sprawy.
Płaczące mary nocnego bezsennego anachronicznie ułożonego ciała. Jakiś demon budzi się w świetle okrojonego księżyca. W przestrzeni zwiędłych kwiatów popielniczka spada z parapetu. Sprężyny zaczynają wbijać się w materac skóry. Odległe słońca swymi ułamkami destrukcji dającymi plask, wytapiają kryształy linii fantazyjnych na niebie, jak krawędzie figur geometrycznych. Próbuję po drugiej w nocy wcisnąć przedramię w czoło. Pozycja cierpliwego, ale zwykle skutecznego usypiania. Dwie łąki Brahmy w świadomości skażone. Klepki podłogi pokrywają się kurzem w czasie snu.
Wkładam w usta stęchnięty oddech, smakujący tytoniem. Gołębie codziennie rano stukają skrzydłami w szyby. Coś jest z deszczem, atmosferą, która dusznie mnie halucynuje. Zawieszenie w czasie płaczu deszczu. Oczyszczone powietrze wpada do pokoju. Nocą szum wody na chodnikach. Para uprawiająca seks po trzeciej nad ranem i szuranie łóżka. Wieczorna kąpiel za ścianą. Papieros stojąc w oknie ze wzrokiem utkwionym w oknach. W którymś z naprzeciwka, czasem ktoś porusza firankami. Rankiem tamte okna oświetla słońce.
Zrywam się ze sprężyn, patrząc na chodnik przez dziurki firanki. Ostatnio zaskakiwany pogodą, podchodzę, by zobaczyć temperaturę. Stopy po klepce schodzą do łazienki. Woda dudni kroplami po białej blasze. Składam dwie połówki bułki, zawijam w woreczek foliowy, który często wykorzystuję kilka razy. Konieczna część nieświadomych zachowań…
Skamieniały pęd każdego dnia. Z meta-patrzącym krokiem staję mocno na chodniku. Pęd odmienny przez wszystkie nogi- osoby gramatyczne. But w kałuży zgarnia i wchłania do środka materiału wodę, która towarzyszy mi przez cały dzień. Paradoksalnie uwierająca wilgoć naskórka, wbijając szpilkę zimna w ciało, projektuje pobudzenie najdawniejszych emocji. Otworzyła się furtka do wspomnień przeszłości. W deszczu poczułem smak pistacji i słońce zimowego dnia w parku. Pistacje zawsze będą mi się kojarzyły z takimi dniami. Z jesiennymi krukami, ze złotem na ścieżkach. Uderzenie powietrza atomowego splotu myśli. Rzecz anonimowych i nieznanych cytatów codzienności, która minęła nie niosąc już tylu uczuć, jak czasem mi się wydaje. Na pewno pojawiają się ciągi skojarzeń, które raz się utarły.
Klasyczna awangarda, która mnoży swoje teksty w płaszczyznach inter-tematowych gigabajtów znaków. Substancja bez prawdy intertekstualności do odkrycia, bez. Powinienem otwierać sens skojarzeń bez wyraźnego zamysłu? Rozum ponad materią; sens ponad formę- w zaburzeniu wartości przeciwstawionych skupia się konflikt myśli.
Kiedy był mały bawił się zimą śniegiem. Lepił zaledwie bałwany, ponieważ nie chciało Mu się tworzyć kul na bunkier lub iglo. Często zbijając śnieg w wiaderku układał babki z białego tworzywa, przy płocie, by do zbudowania było mniej ścian.
Kiedy miał pięć lat kupił swoje pierwsze petardy. W kiosku pani podała Mu trzy rakietki, za niecałe dwa złote. Bardzo szybko zafascynował się niebezpieczeństwem. Drugi raz petardy udało Mu się kupić w sklepie na wsi- siedem drasek. Nie wiedział, jak ich używać, bo znał tylko petardy z lontem. Kiedy utoczył kulę ze śniegu, wcisnął w nią petardę. Nie znając obsługi tego typu petardy i ze zdziwieniem, że nie ma lontu, zapalił zapałkę i odpalił miejsce skupienia siarki na petardzie, po czym szybko się odsunął. Zaskoczony, że nic się nie dzieje odetkał uszy i podszedł, by zmienić ładunek w kuli myśląc, że jest po prostu wybrakowany. Gdy się zbliżył i podsunął twarz, petarda wybuchła. Stał ze skrzywioną twarzą, a podświadomie zatykał dłońmi uczy…
Co jakiś czas słyszy dziwny pisk, ten sam, który ogłuszył Go tamtego dnia. Niewyrażalny kształt, ponieważ balansuje on w swej częstotliwości na linii przytrzymującej ciszę. Niemy niejako. Z oddali, ale jednocześnie idealnie docierający, przebijający membranę receptorów. Cisza przechodząc przez sito pisku nie jest czysta.
Cisza czasem przybiera niewyobrażalnie pustelniczą formę. Bezkres głuchej ciszy. Przeraźliwie milczącej, gdzie oddech zdaje się być zbyt głośny. Myśli nawet przybierają zbyt hałaśliwe barwy. Źrenice się rozszerzają, próbując wyostrzyć przez to zmysł słuchu. Zbyt spokojna cisza, zaczyna być niebezpieczna, niepoznana, niezgłębiona. Niesfornie milcząca przestrzeń staje się zagrożeniem, w którym z umysłu wyłaniają się najskrytsze myśli. Czasem pozwala się ze sobą zespolić. W jednej chwili zapominasz, że myślisz, że istniejesz… wegetacja w przestrzeni umysłu. Dym wydychany z płuc zwalnia bieg i zawiesza się w przestrzeni pokoju. Jestem ciszą. Zbyt niebezpieczny dla samego siebie. Wdech nikotyny z równoczesnym powolnym zamknięciem powiek. Wstrzymanie oddechu. Otwarcie ust i powolny wydech… Pomimo tych czynności dość automatycznych pozbawiony myśli. Poplamione brązową farbą ręce leżą bezładnie na materacu. Cisza. Nie ruszam nawet palcem by nie zmącić lustrzanej tafli materii. Wzbudzenie niezrównoważonych fal staje się groźbą katastrofy sekundy, wywołującej lawinę, efekt motyla…
Krzyczę wewnątrz siebie. Niewyobrażalnie głośno. Miarą i jednocześnie ograniczeniem poziomu natężenia decybeli jest rozciągłość sfery wyobrażeń. W umyśle poruszam głową, przekręcam się, przeciągam, naginam i wyginam. Czochram włosy w narastającym szale. Poszukuję niewiadomo czego, myślę o czymś czego nie ma, co poszukuję. Nie myślę. Nie wiem, czy myślę. Kilkuwymiarowość tożsamości skłania ku szaleństwu. Otwieram oczy. Leżę z bezwładnymi rękami. Przesuwam wzrokiem ze ściany na sufit próbując doszukać się jakiegoś owada, brudnego miejsca, czegokolwiek co przyciągnęłoby uwagę, zajęło myśli, odciągnęło wirującą pokusę szaleństwa.
Nie budzę się kręcąc głową… Otwieram oczy i patrzę, chcąc się upewnić, czy ciągle jestem w pokoju, w którym kilka godzin wcześniej usypiałem. Paradoksalnie upewniam się czy barwy ścian nocą nie wyblakły. Krótka wędrówka palcami po włosach, żeby sprawdzić, czy we śnie nie było we mnie zbyt wiele z szaleńca. Skupiam się nad pierwszymi myślami, jak gdyby miały być wróżbą na cały dzień. Zwykła analiza pogody. Zwracam uwagę na ilość i gęstość chmur. Powinienem mieć pozasłaniane okna.

czwartek, 4 czerwca 2009

Znalezione





Skany filmów fotograficznych nieznanego autora znalezione w mieszkaniu.

piątek, 7 listopada 2008

Hala przylotów.

Hala przylotów. Z diabłem na oknie zatapiam się w ból głowy. Siedzę obok siebie. Patrzę na zamknięte powieki. Retrospekcje pobudzone melodiami nocy i Księżycem, którym kiedyś byłem. Szczęki zaciskają się, zgrzytając od czasu do czasu zębami. Brak wyobrażeń o stanie możliwości percepcji. Obłe kończyny. Rano, było rano…wcale nie umarłem. Chaos myśli zatopiony w Rzece Nieobecności. Zawieszenie w czasie, by poruszać się w przestrzeni. Ból przetapiany, przelewany w odpowiednią formę, stymulowany lekami znieczulającymi, nabiera dziwnie spokojnej elastyczności w palcach. Wzmacnia, lub wyłącza pewne receptory uciskając je. Kark dopada skurcz, zapominam co muszę zrobić, żeby poruszyć stopą… Wsłuchuję się w szuranie krzeseł na piętrze, w kuchni coś się zbiło, ktoś wpisał kod do drzwi…

niedziela, 26 października 2008

Mono-dialog

- Podobno pisarze opowiadają o wszystkim, co jest w ich życiu. Nawet o rzeczach najintymniejszych. To prawda?
- Niektórzy prawdopodobnie tak.
- Czyli to prawda. Pan też tak robi? Może napisze Pan kiedyś książkę o mnie.


Nie przestraszyła mnie banalna forma połączenia, tych słów. Nie mogłem przecież wziąć ich to siebie-nie jestem pisarzem, a jednak gdzieś to mnie trafiło.
Odkrywam własne przestrzenie świadomości. Nazywam nieokreśloność psychiki szaleńca. Boję się, bo zaczyna ono przybierać niebezpieczne formy. Nie pozwala skupić się, na zajęciach zaplanowanych. Rozkazuje uciekać od ludzi. Drzewa obnażają swe kości, jak gdyby popadły w anoreksję. Nadają piękno szaremu niebu, ozdobione dodatkowo we wrony.
Pisanie jest formą ekshibicjonizmu. Wymyślone lub zmienione formy odkrywają twórcę. Zmyślaj, kłam, fałszuj, zniekształcaj- w procesie sklejania myśli, nie uda Ci się zmyć, z naskórka doświadczenia, urojonej lub faktycznej rzeczywistości.
Mityczny Paryż Poetów, umierających na marach swej sztuki, traci blask. Poezja odbija się w lustrze swą niepodobną do znanej w dziennym świetle formą. Poezja rozmyta dymem tytoniowym, wiruje dookoła głowy…
Napisze kiedyś o każdym z Was.
Poczekaj…
aż Twój obraz rozmyje czas.
aż kurz przysypie tożsamość.

czwartek, 23 października 2008

Cokolwiek

Zasiada do kolacji. Zwykle na stole stawia talerz z kanapkami, które wcześniej zrobił w kuchni. Patrzy. Okno wciąga go, jak narkotyk. Za szybą czuje się bezpiecznie, jest królem świata. Słyszy bębny dudniące jego imię. Słyszy, jak kwiaty błagają o wodę. Stoi, siada, patrzy przez wizjer. W niespełnionych pragnieniach, w tysiącu pytań, jakie ciągle sobie stawiał, był jeden cel. Odszukanie tożsamości trapiło go zdecydowanie najbardziej. Poszukiwanie samego siebie. Analiza i synteza. Papieros w dusznym pokoju. Mgła nocy krążyła wokół niego. Machał rękami, rozganiał ciepły szept śmierci…

Nie jest łatwo wstać po kolejnej szaleńczej nocy. Budzę się powoli. Zwykle tak samo. Na początku otwieram oczy i nie chce patrzeć za okno. Nie chce widzieć jaka jest pogoda. Chcę pozostać w zachwycie zapachu pościeli. Lubię oszukiwać się, że Ona leży obok. Lubię powiedzieć sobie w myślach „dzień dobry Kochanie”. Tak po prostu dotknąć Jej włosów i poczuć ciepło dłoni. Podnoszę lekko głowę. Patrzę na lewą dłoń. Próbuje sobie przypomnieć dzisiejszy sen. Opadam głową na poduszkę. Bez zmęczenia, z otwartymi oczami. Nieprzytomnie podniesionymi powiekami. Jeszcze tylko jedno westchnienie i patrzę jaka jest pogoda. Cholera. To bez znaczenia, a jednak po przebudzeniu tak robie. Te gałęzie mnie zachwycają. Nagie gałęzie świadomości. Przez nocne koszmary palone stosy własnych możliwości. Patrzenie przez okno zabija. Widzę starsze kobiety w wypłowiałych płaszczach i szarych beretach. Siedzę wtedy na parapecie, owinięty w kołdrę albo koc. Patrzę na taniec gałęzi z wiatrem. Poszukuję w nich siebie.

Zapalam papierosa. Dwanaście metrów kwadratowych staje się usłanych prawdą. Niespełnione literackie wizje budzą się we mnie, gdy papieros w dekadenckiej pozie zastyga kierowany w dół. Dym mija nozdrza, wpada do oczu. Prawda unosi się ku włosom. Macham dłońmi rozchylając skorupę. Owoc jest pusty. Ponawiam próbę. Popiół spadł na koszulę. Kawa stygnie w dłoni. Nie skupiam myśli, lub skupiam je tak mocno, że nie czuję tego. Życie odizolowanego człowieka męczy mnie czasem. Poszukuję wyjaśnienia. Chcę zrozumieć własne myśli, doświadczenia, które z czasem stają się formą samookaleczenia. Zamykam oczy w popielatym dymie.

Kiedy chadzał z Nią wymarłymi o świcie uliczkami Paryża, nie przypuszczał, że stanie się jego obsesją. Czerwonymi ustami i szaroczarną suknią, przenikliwym wzrokiem. Obsesja utajona. Popełniał dla Niej samobójstwa. Kilkakrotnie. Wielokrotnie. Zielone pędy i kwiaty spadające na ulicę z balkonu tajemniczej Nieznajomej. Papieros w kawiarni. Pociągały go miejsca puste.

Nienawidziłem czasem swego wzroku. Tych receptorów, przez które poznawałem biel ścian. Zmuszały one do lepienia strzęp myśli w obraz powieszony na ścianie. Niedojrzałe przemyślenia. Cholerne rozdarcie. Czekam. Przesuwając powoli dłonie po delikatnie zielonym prześcieradle, wynurzając je spod poduszki odkrywam, że nie mam widocznych ran. Słowa nie syciły mnie już tak jak dawniej. Szukam swojej śmierci. Szukam. Ciągle poszukuję. Niespełniony. Kolejny dzień. Kawa, by nabrać smaku w ustach. Pijam gorzkie kawy. Czarne. Esencja smaku i zapachu powodują zawroty głowy. Pojawia się w moim umyśle pewnego rodzaju zachwyt, niewyrażalny w żaden sposób. Powracają obrazy. Te ulice. Jej dłonie. Cichy szept w głuszy nocy. Pachnące ciało.

Wisła niepokornie nabiera blasku w podeszczowym słońcu. Ta ławka przy pomniku i wyłamana barierka zdradzają swoją obecnością chęci. Uciekam. Pospiesznie. Nie rozglądam się dookoła. Nie chce jechać autobusem. Pełen absurdu czuję, jak popadam w obłęd. Skocze. Zawrócę.

To wszystko nie skończy się dobrze…

Popatrzył na Tomka. Stał rozważnie z jedną ręką włożoną do kieszeni, a z drugą ugiętą w łokciu i spoczywającą przy klatce piersiowej. Jego twarz krzyczała emocjami, o których bał się mówić. Noc była zimna. Stali na balkonie i rozmawiali.

- Stoczyłem się. Dużo piłem. Całą wypłatę. Wódka wieczorem… Wódka była zawsze ze mną. Nie chce Ci pierdolić. Byliśmy przyjaciółmi. Wiesz jak było, wiesz jak jest. Domyślasz się, jak jest. Widzisz jak jest. Jestem obcy. Myślę o Niej…

- Kiedyś powiedziałeś, że nie wiesz który z nas pierwszy, ale wiesz, że pewnego dnia skoczymy.

Czekam. Nie chce iść na pogrzeb. Był moim przyjacielem. Ciągle jest moim przyjacielem. Różniło nas tyle spraw. Tyle rzeczy nas łączyło… Wódka zmieniła smak. Tanie wino rozpijane w szkolnej ławce już nie kusi. Zmieniło się prawie wszystko. Czekam. Wiem, że wtedy mówił prawdę. Boję się tej prawdy.

Powinienem uciec. Ratować Ją. Zabijać Ją? Rozdarcie… Nie pytam co będzie, gdy pewnego dnia zniknę. Nie chce o to pytać, choć bardzo mnie to nurtuje. Wiem, co usłyszę. Wiem, że nie mam prawa. Tym bardziej nabieram do siebie obrzydzenia. Niech znajdzie się morderca! Niech znajdzie się kat, który przyłoży nóż do szyi. Zawinę koszulę. Rozpinam dwa górne guziki, rozchylam kołnierz i zamykam oczy.

Pisk tramwaju zatrzymującego się niedaleko, wpada wraz z zimnym powietrzem do pokoju. Kilka mrugnięć powiekami. Oddycha.

Do tramwaju wsiada cygan. Dziś akordeon najzwyczajniej w świecie mu ciąży. Melodia jest niespójna. Stare miasto przytłacza ilością turystów. Na Małym Rynku jest kawiarenka. Miła Pani z czarnymi włosami rozpoznaje czasem klientów i skłonna jest wtedy uśmiechać się wyjątkowo tajemniczo. Piotrek zostawia czasem na serwetkach kilka słów. Wyjątkowo skromne podziękowania za sympatyczny uśmiech, Pani czyta zaraz po odejściu Piotrka od stolika. On nie spieszy się. Zapisuje kilka linijek niezrozumiałymi, czasem sztucznymi metaforami. Wypala papierosa mrużąc oczy. Teatralne „dobranoc Drogiej Pani” zamienia się w ceremonie, z której Piotrek czerpie satysfakcje…

Kreuje swoje życie na tandetną powieść. Nie ma „dziś”. Nie ma „teraz”. Noc jest „teraz”, a „teraz” nocą rodzi dzień snów. Indiańskie bębny. O Szamani! Wyproście bogów o słowa pychy. Wetknijcie w me usta kilka strof. Za słowami czają się maski. Moc pozbycia się masek jest konieczna. Za późno na „teraz”. „Teraz” umarło…

Widzę krew na nadgarstkach. Wyobraźnia staje się nieposłuszna umysłowi. Musze uciekać. Błagam Cię Kochana… Każ mi uciekać. Krzyknij kilka śmiertelnych słów. Zamknij moje usta… Mówię Ci czasem, jak zmieniają się moje myśli. Boję się, że muszę uciekać. Jeśli Nasze Światy zaczną się zamykać, zabiję Cię w sposób najokrutniejszy z możliwych. Nie chcę Cię zabijać metafizycznie… Czuję jak mnie ogarniasz. Oplatasz łydką wokół bioder. Wiem, co to czystość. Boję się, że znajdziesz mnie pewnego dnia leżącego na podłodze. Włączony komputer, nieskończone przemyślenie…

- Piotruś, ja Ci powiem… Nie wiem, co się z nami stało. Patrzymy na siebie. A co, jeśli to dziś?

- Czekałem na to. Wyraziłeś wątpliwość każdego dnia. Niepewność oczekiwanego dnia, wbija igłę w ramie. Czarną nicią wyszywa swój ból. Jednak jest w nas jakieś życie? To właśnie chciałeś powiedzieć?

- Nigdy nie staliśmy razem nad przepaścią.

Nigdy nie staliśmy razem nad przepaścią… Miał rację.

piątek, 19 września 2008

szukanie szaleństwa...?

Obecnie- niedostępny. Przeziębiłem się. Jestem chory i jakoś dziwnie dobrze mi z tym. Poszukuję. Muszę zająć czymś myśli. Zbyt długa kontemplacja codzienności staje się niebezpieczna. Coraz częściej milczę. Jakaś dziwna mgła otumanienia. Czasem chodzę po mieszkaniu w kółko... salon, kuchnia, łazienka, przedpokój, salon, kuchnia, łazienka, przedpokój... skręt w lewo... jeden... drugi. trzeci, czwarty. Stoję, patrzę na parapet. Szaleństwo przychodzi mi do głowy. Zastanawiam się, czemu tak chodzę. Myślę, po co? Szukam jakiegoś zaczepienia. Może czegoś nowego, czegoś co się mogło zmienić. Skręt. Ostra papryka na lodówce powoli zaczyna przekwitać. Biegnę palcami po szafkach. Kuchenka…dla zabawy podpalam palnik. Wyłączam. Łazienka, sprawdzam czy przypadkiem włącznik nie naprawił się sam. Patrzę przez wizjer, bo za chwilę zrobię kolejne okrążenie.
- Kurwa…
Salon, kuchnia, łazienka, przedpokój… kopię buta, bo przecież nie mogłem tu przyjść po nic.

niedziela, 31 sierpnia 2008

..

Nie dyskutuje sie ze mną.
Nie marnuje sie.


To coś na wzór przeznaczenia.


Nie mogę bez Niej oddychać.
Moja chęć w Jej słowie
na rzęsach stopionym.
Liściki w samotności fotela
śle.
Uwielbiam.
Ciągle
Ubóstwiam.
Kocham.
Tworzę.
Żyję.

Oddycham Tobą.

czwartek, 26 czerwca 2008

*

Ostatnio zaburza się w mojej głowie postać czystej formy słowa. Esencji myśli, niezachwianej i niepodważalnej prawdy, płynącej emocjami z wnętrza człowieka. Umiejętność operowania słowem, to jedno, a odpowiedzialność za nie, to inna sprawa. Koncepcja sztuki buduje nieznane i niezrozumiałe jednocześnie fortece teorii, której nie będę w stanie jasno określić, choćby do własnego użytku. Dziwny stan tożsamości, osobistego niezrozumienia, gdy wszystko wydawało się dotychczas takie opanowane. Znikająca intuicja i ciągłe świadome poszukiwanie nowości. Zastój „artystycznego” działania daje się we znaki, niemoc twórcza rozpiera ściany czaszki. Stagnacja, brak efektów myśli skupiającej się na jakimś pomyśle. Na ostatniej płaszczyźnie mojej świadomości, mam nadzieję, czeka jeszcze jakaś rewolucyjna idea. Jakiś przypadek wtrącający zwiniętą i zgniecioną refleksję godną analizy, syntezy. Patrz mi w oczy, mów. Myślę. Mam odczucia zapomnianej czynności… Tak, jakbym wiedział już kiedyś, co mam namalować, ale nie wiem, jak to teraz wyrazić, jakbym wiedział, że mam jakieś zdjęcie do odkrycia w codzienności, ale przysłania je ciemność, jakbym znał słowa, powstałe już raz w głowie, lecz pogubione w ciasnych korytarzach świadomości… Męczy mnie to. Cholernie.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

płaszcz na powieki

[Płaszcz na powieki...]

płaszcz na powieki opadł
nastała ciemność
w połowie mijająca.
Latarnie krzyczą brwiami.
Ciepły i soczysty.
Lubię jak pachnie po deszczu.
Jak rzęsiście pada.

później ciepłe słońce przyprawia
promieniami rosę rozpuszczającą sie na
kwitnącej trawie.

Deszczówka na ramionach.
chlapanie w butach.
pistacje w kieszeni.